Jest sobota, a zatem pora na felieton weekendowy. W ten weekend nie będzie jednak felietonu, a recenzja. Będzie recenzja Złodziejki truskawek, na pożegnanie sezonu truskawkowego i dla zatrzymania paru szybkich myśli nad tą osobliwą opowieścią, a właściwie polem opowieści. Bo myślę sobie, że dziś – w czasach narracyjnego boomu – mówienia o opowieściach i narracjach nigdy za dużo.
Joanne Harris, Złodziejka truskawek |
Złodziejka truskawek Joanne Harris to powieść dziwna, z rozłogami. Prowadzą te rozłogi w przeszłość świata przedstawionego i do innych opowieści. Najbardziej do projektu dziewiętnastowiecznej tapety Williama Morrisa Złodziej truskawek oraz do Czekolady, głośnej niegdyś powieści tej samej autorki.
Wzór-cytat ze Złodzieja truskawek, zapach truskawek, smak, kolor i tekstura dżemów truskawkowych (ewidentnie nie ma tu dwóch takich samych!) oraz wysublimowane smaki czekolady przenikają się w tej powieści. Krzyżują się niczym jej bohaterowie, złączeni miejscem zamieszkania, pewną sprawą spadkową, a przede wszystkim tajną opowieścią spadkodawcy, rodzajem jego zagrobnej spowiedzi. Ta „opowieść w opowieści”, niesiona zbiegiem okoliczności, trafia w ręce kilku niepowołanych czytelników. Rozpala ich emocje, uwalnia niechciane myśli, rozdrapuje przyschnięte rany, kompulsywnie popycha do działań. Zaświadcza o fizycznej sile narracji.
Nad ozdobno-naturalistycznymi zawijasami truskawkowych ścieżek, łodyg i liści, ich delikatnymi kwiatkami oraz słodkimi owocami autorka rozsnuwa chmurę mrocznych historii, zagęszcza atmosferę, wystawia swoich bohaterów na niepewność, potrzebę tropienia innych i mylenia własnych tropów, podglądania bez bycia oglądanym, a w końcu walki na… życie i śmierć. Obyczajowa opowieść ze świetnymi „czekoladowymi kawałkami”, niepostrzeżenie staje się …kryminałem.
Można powiedzieć, że Harris napisała kryminał z truskawkami w koncepcie, scenografii i didaskaliach. Przyznam, że zawsze chciałam napisać kryminał z mroczną stroną rzeczy słodkiej, przyjaznej, ratunkowej – jak na przykład słodkie pierniczki albo truskawki i czekolada. No cóż, Joanne Harris mnie uprzedziła.
Jest też w Złodziejce truskawek to coś, co powala mówić, że Harris uprawia literaturę kobiecą. Oczywiście nie mam tu na myśli ani apetycznej zmysłowości, ani opisowych rozłogów i ozdobników, ale skłonność do filozofii, uprawianej niejako mimochodem, jakby pomiędzy jedną a drugą kulinarną robótką – jak u Fanie Flagg w Smażonych zielonych pomidorach albo u Laury Esquivel w Przepiórkach w płatkach róży.
Nie jest jednak Złodziejka truskawek pozbawiona jakichkolwiek wad. Jest w niej trochę „za hojnie”: narracyjnie, tematycznie, wątkowo, obrazowo. (Czy to przypadkiem też nie jest przypadłość kobiecego pióra?) Chciałoby się powiedzieć: jest niebezpiecznie nieekonomicznie. W końcu nie każdy lubi sztuczki baroku czy Williama Morrisa. Nie każdy lubi zabawy w krzyżowania, zawikłania, a przede wszystkim w powtórzenia, odbicia, migotania, opalizowania, przechodzenia od ogółu do szczegółu i z powrotem. Nie każdy lubi lustra, nie każdy.
* Zostaw komentarz. Dla Ciebie to chwila, dla mnie ważna wskazówka.
** Jeśli Ci się podobało, prześlij ten wpis dalej. Sprawisz, że moja praca przyda się kolejnym osobom.
***Polub Content i Marketing na Facebooku.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentujcie, dopisujcie, nadpisujcie :)