Niedawno na pewnym blogu przeczytałam dość racjonalne uzasadnienie dlaczego Bond lubi martini wstrząśnięte, a nie zmieszane/ nie mieszane. Przeczytałam więc, że „smakuje lepiej, bo zawiera więcej mikroskopijnych okruchów lodu, dzięki czemu smak szerzej wypełnia usta”. Nie wiem czy jest to prawda, tak jak nie wiem też czy wstrząsanie błyskawicznie znosi posmak ziemniaków, z których robiono wódkę w czasach, kiedy Ian Fleming pisał o przygodach Bonda.
Czuję jednak, że marketingowo (i estetycznie!) o wiele lepiej brzmi wstrząsanie niż mieszanie. Wstrząs, a nawet wstrząśnięcie, należą bowiem do pojęć, które odnoszą się ostrych stanów emocjonalno-estetycznych i oznaczają „wyrwanie z normalności” – drgnięcie, szarpnięcie, poruszenie, zelektryzowanie, epatowanie. A zmieszanie – no cóż, znaczy tyle, co pomącenie, namącenie, zmącenie, pochachmęcenie. A to w ogóle nie w stylu Bonda – mistrza wyrafinowanej elegancji, prawda ? A może nie, może tylko mnie się tak wydaje?
Marketingowo może i racja, że lepiej brzmi, ostatnio zdziwiła mnie przetłumaczenie reklamy snickersa, jakoś mi nie pasuje tak, ale cóż może za słaba jeszcze jestem w te klocki i się nie znam ;)
OdpowiedzUsuńszczerze to nigdy martini nie piłam, piłam raz whisky i o raz za dużo, widocznie nie dorosłam jeszcze do takich trunków, albo za średni przedział ze mnie :D wolę swoją nalewkę z pigwy ;) też daje kopa :)
OdpowiedzUsuńNie dziwię się, nalewka z pigwy, jeszcze domowa.... Może jeszcze z pigwy z własnego ogrodu?
Usuń